czwartek, 29 października 2015

~ Rozdział 26

Nie chciałam wracać do domu, mimo iż dość często się do tego zbierałam. W pierwszy dzień. W drugi dzień. Po tygodniu. Jednak same chęci nie skutkowały. Miałam opory. Dość oczywiste i wiadome. Sama myśl o spotkaniu z tatą budziła we mnie mieszankę obrzydzenia, zawiedzenia i wściekłości. W tym wszystkim, rzecz jasna, najbardziej szkoda było mi mamy. Nieświadoma niczego codziennie haruje i męczy się w pracy z tymi ciamajdami, którzy jak ostatni kretyni wpadają na szklane drzwi przeżynając sobie nogi.
Wzięłam torbę i wyszłam z domu Amy, u której nocowałam. Na szczęście jej mama była uprzejmą kobietą, która nigdy nie miała nic przeciwko temu.
Wsunęłam na nos okulary przeciwsłoneczne i ruszyłam w stronę supermarketu. Amy złapała niezłą grypę żołądkową, a jej mama robiła właśnie zapiekankę, do której brakowało tylko sera. Chcąc się posłużyć postanowiłam sama go kupić, żeby pani Lewis mogła spokojnie gotować i w razie czego łapać do miski wymioty córki.
Weszłam do budynku i od razu skierowałam na dział nabiał. Kobieta rzekomo już z natury powinna kochać schadzki po wszelakich sklepach, niezależnie od rodzaju. Wybierać, szukać, oglądać, przymierzać, odkładać. Niestety ja nie zostałam do tego stworzona. Spojrzałam na póki i szukałam wzrokiem: feta, mozzarella, gouda, cheddar, emmental, wszelakie rodzaje pleśniowych, camembert...
O zgrozo! Ile można.
Gapiłam się na te wszystkie przetwory mleczne dobre, bez przesady, dziesięć minut. Nie, naprawdę nie rozumiałam tych wszystkich koneserów zachwycających się różnymi drogimi przetworami, które w rzeczywistości były ohydne. Ohydne, ale przecież DROGIE. To wystarczający powód, aby wydać i tak zbędne dla nich pieniądze.
Wściekła na ślepo wzięłam do ręki pierwszy lepszy żółty ser i pobiegłam do kasy. Stojąc w kolejce usłyszałam znajomy głos, więc odwróciłam głowę, żeby spojrzeć między regały. Patrząc na własnych rodziców, którzy uśmiechnięci przegrzebywali stosy mrożonek w poszukiwaniu najprawdopodobniej szpinaku. Tak, moja mama jest wielką zwolenniczką zieleniny. Zdrowe odżywianie i te sprawy. Uśmiechnęłam się nieznacznie z nutką smutku, myśląc tylko dlaczego. Czy to mu nie wystarczało? Dopadł go wielki kryzys i chciał się poczuć znowu jak nastolatek? Poczuć tą nutę dramatyzmu, że robi coś zakazanego i ktoś zawsze może go przyłapać? Bo ja naprawdę dalej nie rozumiałam.
- Proszę pani.? - usłyszałam ledwo jak przez mgłę
- Słucham? - przykułam z powrotem uwagę na młodą kasjerkę, która mnie obsługiwała.
- Pytałam czy mam doliczyć torebkę - powtórzyła z lekko poirytowanym i bardzo zmęczonym głosem.
- Nie, dziękuję - wyciągnęłam portfel z torebki i zaczęłam go penetrować w poszukiwaniu oczekiwanej sumy.
- Życzę miłego dnia
- Wzajemnie - wepchnęłam zakup do torby i przyspieszonym krokiem wyszłam ze sklepu.
W drodze powrotnej przeszła mnie myśl, że moje fochy i tymczasowa wyprowadzka nie są całkowicie na miejscu. Mam wonty; to raczej oczywiste po czymś takim. Ale to oni są dorośli i oni powinni sobie to tłumaczyć. Natchnęło mnie, żeby wrócić. I tak zrobię, pomyślałam.
Przeszłam kilkanaście kroków szybszym tempem i poczułam silne zawroty głowy. Na tyle silne, że świat dookoła zaczął dosłownie wirować i na tyle uciążliwe, że musiałam oprzeć się o rosnące drzewo. Zaczęłam oddychać jak zawsze mnie uczono; wdech nosem, wydech ustami, ale w tamtej chwili okazało się to być warte tyle co nic. Sięgnęłam drżącymi dłońmi do torebki i wyciągnęłam z niej słoiczek z tabletkami. Kręciłam wieczkiem żarliwie, lecz jak na złość nie mogłam dać sobie rady. W pewnej chwili litery na opakowaniu zaczęły mi się rozmazywać, a ja widziałam jak przez mgłę. Na szczęście nie mdlałam. Na pecha traciłam wzrok. A przynajmniej tak to czułam.
- Roxi? - usłyszałam za sobą znajomy głos.
- Tato? Tato, pomóż mi - mój głos się łamał.
- Już kochanie, jestem tu - podtrzymał mnie za ramiona, żebym nie zsunęła się na ziemię.
- Tato, ja nie widzę... - pojedyncza łza spłynęła mi po policzku
- Rob?! Rany boskie! - panikę wydobywającą się z głosu mamy, można było dostrzec na drugim końcu miasta. Jestem tego pewna.

Siedziałam na sterylnym łóżku szpitalnym w małej, przytulnej sali oddziału okulistyki. Czułam się o wiele lepiej niż przed godziną. Ale to nie znaczy, że nie byłam przerażona. Strasznie się bałam, a z każdą chwilą oczekiwania traciłam resztki pozytywnego myślenia. Zrobiono mi badania i za chwilę miał się zjawić lekarz z objaśnieniem ich wyników. Mama siedziała obok mnie, głaszcząc mnie troskliwie po plecach, a tata krążył, pełen negatywnych emocji, po pokoju z rękami skrzyżowanymi na piersi. Ciekawe o czym myśleli.
- Mam złe i lepsze wieści - zaczął, wchodząc do środka doktor jak mniemam Baker.
- A żeby zachować odpowiedni ciąg, zacznie pan od złej? - patrzyłam na niego z trwałym zaniepokojeniem.
- Mniej więcej - odruchowo podrapał się końcem długopisu w czubek głowy. Był bardzo młody. Właściwie świeżak, dopiero co skończył studia medyczne i zatrudnił się w szpitalu w rodzinnym mieście. Wiem, bo mama wspominała kiedyś, że mają nowego okulistę, nawiasem mówiąc bardzo przystojnego. Słowa mamy, nie moje. Ale trudno się z nimi nie zgodzić. Tak tylko nawiasem mówiąc.
- To zaćma, ale całe szczęście wczesne stadium, więc jest duże prawdopodobieństwo, że da się ją wyleczyć
- Zaćma? A to nie dotyka starszych osób? - uniosłam brew jako gestykulację pytania.
Uśmiechnął się lekko.
- Owszem, ale jest też wadą wrodzoną. W każdym bądź razie da się ją wyleczyć.
- Metoda zewnątrztorebkowa? - mama spojrzała pytająco na Bakera i zaczęła się pasjonująca, pełna ekstrawaganckich medycznych terminów rozmowa na temat moich biednych soczewek, które niebawem zostaną odłączone od reszty organizmu. Im bardziej rozmowa się zagłębiała tym bardziej moja twarz wyglądała jakby kiedyś oberwała piłką lekarską, powodując pospolity wykrzyw. Nie, nic nie rozumiałam.
Ja byłam zdezorientowana, natomiast mój tata, hm, nie przychodzi mi nic innego jak poirytowany.
- No dobrze, wszystko cacy, małe prawdopodobieństwa powikłań bla bla bla, ale czy pan dobrze to zrobi? Nie to żebym wątpił w pana zdolności, doktorek po studiach wszystko fajnie, ale robił pan to kiedyś?
- Robert - mama powiedziała stanowczo, sygnalizując, żeby się zamknął.
- No co? Mam prawo bać się o córkę i nie ukrywam, że wolałbym żeby zrobił to bardziej doświadczony lekarz - kończąc zdanie spojrzał się na Bakera, który zachowywał swoisty spokój.
- Zaręczam, że zrobię co w mojej mocy, żeby operacja się udała. Ale jeśli pan nie jest do końca przekonany, oddam sprawę córki innemu lekarzowi
- Nie będzie to konieczne - zaczęłam odruchowo, nie marnując czasu na przemyślenia - nie sądzę, aby szpital zatrudniał kogoś, kto gówno zna się na swoim fachu - za pewne brzydkie określenie zostałam skatowana wzrokiem matki
Mężczyzna spojrzał po kolei na moich rodziców, którzy (jeden z nich niechętnie) skinęli mu głową na pozwolenie. Nie można było nie zauważyć w kącikach jego ust zarysu uśmiechu.
- Zapiszę cię na najbliższy wolny termin i poinformuję - podał mi dłoń, którą uścisnęłam.
- Dzięki, Matt - miło pożegnała go moja rodzicielka. Posłał jej uśmiech i wyszedł z sali.
- Matt powiadasz? - spojrzałam na nią, ruszając brwiami.
- No mówiłam ci, skarbie, że jest sympatyczny - parsknęła śmiechem, na co jej zawtórowałam.
- Trzeba było mi go pokazać kilka tygodni wcześniej - zaśmiałyśmy się, po czym spojrzałam na tatę. Stał w rogu i patrzył nieobecnymi oczami przez okno.
________
Powodem dlaczego zostawiłam na ponad rok bloga, jest fakt, że nie miałam siły na prowadzenie go. nie uprzedziłam, przepraszam.
nie wiem, czy coś jeszcze z tego będzie. musimy się razem przekonać.
do następnego.